2.02.2016
Karawana
Karawana złożona z kupców pokonywała szlak handlowy, ciągnący się po bezkresnej Saharze. Rozsypujące się, gorące ziarna piasku usuwały się spod nóg wielbłądów, opóźniając drogę wskazaną przez przewodnika. Gdzie nie spojrzeć, tylko piach i piach. Zapasy wody były na ukończeniu. Z rozgrzanych, spalonych słońcem twarzy spływał słony pot. Odzież, chociaż dostosowana do panującej temperatury, zdawała się ważyć setki kilogramów i uwierała znękane drogą ciało. Wydawało się, że nad karawaną rozpostarł się jakiś niewidzialny całun, utrudniający oddychanie i dalsze przemierzanie szlaku. Oczy kupców wypatrywały oazy i rozglądały się za odrobiną cienia, który dałby wszystkim chwilę wytchnienia. Wtem zaczęło się ściemniać, rozhulał się wiatr, piasek wsypywał się do ust i nosa. Podróżni zaczęli wstrzymywać oddech, bojąc się, że nie poradzą sobie z usuwaniem coraz większej ilości piasku z ust. Przewodnik rozkazał podróżnym, aby zsunęli się z wielbłądów i ułożyli jeden obok drugiego, chroniąc twarze przed świszczącym wiatrem, unoszącym tumany kurzu. Nikt nie był w stanie określić, jak długo trwała burza. Nagle rozpogodziło się, niebo rozjaśniły promienie słońca, świst wichury uciszył się. Ludzie przecierali zakurzone twarze i na powrót wdrapywali się na grzbiety wielbłądów, które wstawały, wydostając się powoli z piaszczystych kopców. Przewodnik wydał rozkaz do dalszej drogi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz